Nie przypuszczałem, że kiedykolwiek to napiszę. Właśnie usłyszałem nową płytę Paula Gilberta i… nuuuda. Ale jak to tak? Gilbert jest bogiem! Ano, jest. Tylko z płyty na płytę coraz mniej ciekawa ta jego twórczość solowa. O ile w „Silence followed…” byłem w stanie jeszcze usłyszeć to co lubię u PG, o tyle tutaj… tylko szrederka (no i odrobine fajnej sekcji rytmicznej). Nie ma przyjemności z słuchania. Szkoda. A poza tym, to dlaczego on nie śpiewa! Bes zensu. Zawiodłem się. Wygląda to tak, jakby intensywny touring nie pomagał PG. Wylatują mu te płyty jak bobki spod ogona… Raz do roku. Są perfekcyjne technicznie, bo gość ma taką technikę, ale muzycznie, coraz większa nuda. Szkoda.